czwartek, 29 stycznia 2015

Styczniowy haul zakupowy!

HEJ!

Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam tego typu posty, ponieważ mogę szybko zaprezentować co w najbliższych tygodniach będę recenzować na blogu, a także podzielić się z Wami radością, jaką sprawiło mi kupowanie tych rzeczy. Bo - bądźmy szczerzy - czy naprawdę istnieje ktoś kto nie lubi raz w czas czegoś sobie kupić? :)
Bez dłuższych stępów zatem, przejdźmy do prezentacji rzeczy, które nabyłam w ciągu ostatniego tygodnia:


Jeżeli o kolorówkę chodzi, to w pierwszej kolejności kupiłam na zapas korektor z NYX HD Photogenic Concealer w odcieniu CW01 "Porcelain", który na pewno dobrze znacie, jeżeli jesteście stałymi czytelnikami mojego bloga. Uwielbiam go i nie mam zamiaru z niego rezygnować jeszcze przez długi czas.


Dalej mamy kredkę do brwi firmy Catrice w odcieniu nr. 030 "Brow-n-eyes-Peas oraz konturówkę do ust z Misslyn nr. 96. Potrzebowałam produktu, jaki kolorem będzie zbliżony do mojej szminki z M.A.C "Faux", a ten produkt, mimo że trochę jaśniejszy idealnie się spisuje. Z kolei kredkę do brwi zakupiłam z uwagi na to, iż ta z Maybelline powoli mi się kończy. 

 
Podczas wizyty w Douglasie skusiłam się na szminkę z firmy Rouge Bunny Rouge w numerze 061 "Sip of Pink". Udało mi się ją upolować za ok. 45 zł. na promocji -50%, która nadal trwa w tych perfumeriach, więc jeżeli czaiłyście się od dawna na jakieś droższe produkty bardziej ekskluzywnych marek, to proponuję tam teraz zajrzeć. ;)



Ostatni produkt z kolorówki, czyli podkład M.A.C Studio Fix Fluid w odcieniu NW13, nie jest może kosmetykiem zakupionym przeze mnie, ale zawsze chciałam go przetestować, więc postanowiłam, że również zamieszczę go na tej liście. Oznaczenie co prawda wskazuje, że fluid wpada w  różowo-beżowe tony, jednakże jest dość blady, więc nie powinno być widać różnicy koloru.


Teraz przejdźmy może do manicure - zamówiłam trzy lakiery do paznokci marki AVON z serii Gel Finish. Nie są to może nowe trzy odcienie, które ostatnio weszły do oferty, ale to właśnie te wpadły mi w oko i myślę, że Was zainteresują. Nie jestem przekonana za bardzo do firm wysyłkowych, ale akurat tymi produktami jestem dość pozytywnie zaskoczona - jednak o tym w recenzji!



Na sam koniec coś nieco mniej kosmetycznego - zapasy poczynione z myślą o poniedziałkowej serii wpisów na temat zapachów Yankee Candle. Poza tymi trzema cudeńkami, o których więcej dowiecie się w następnych tygodniach, udało mi się znaleźć bardzo tanio kominek eteryczny. Jest minimalistyczny, biały i dobrze spełnia swoją funkcję. ;)

Jak podobają się Wam moje zakupy? Koniecznie dajcie mi znać w komentarzach co najbardziej Was zainteresowało i czy miałyście okazję używać już czegoś z mojej listy. :)

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Poniedziałek z Yankee Candle | Icicles

CZEŚĆ!

W moim zapachowym schowku powoli kończą się zapasy wosków, które zrobiłam już jakiś czas temu, więc wybrałam się na stoisko Yankee Candle po to, aby je uzupełnić. A jako że firma wypuściła kilka zimowych nowości w ostatnim kwartale 2014 roku, to postanowiłam skusić się na jedną z nich. I tak oto stałam się posiadaczką Icicles.


MOJA OPINIA:

Pozwolę sobie od razu przejść do mojej opinii, gdyż kompozycja jest nowością, zatem trudno znaleźć jest w Internecie jej dokładny opis. Jak sama nazwa sugeruje mamy tu do czynienia z aromatem mroźnym, świeżym i ostrym niczym sople lodu czyli właśnie icicles. Trudno jest mi sprecyzować, co konkretnie wybija się na pierwszy plan w tej kompozycji, ponieważ są to nuty drzewne, pomieszane jakby z sosnową żywicą...  jednakże ten wosk nie pachnie zwykłym lasem. Ma w sobie nieco ostrości, której dodaje mu cynamon. To właśnie ta przyprawa nadaje głębi całości.


Pewnie wielu z Was pomyśli teraz, że Icicles to wosk niewarty uwagi, gdyż po opisie można wywnioskować, iż pachnie jak łazienkowy odświeżacz powietrza. Nic bardziej mylnego! To kompozycja niezwykle odświeżająca, rześka i neutralizująca inne zapachy roznoszące się po domu. Gdy już na dobre rozgrzeje się w kominku można odnieść wrażenie, jakby dopiero co wywietrzyło się mieszkanie.
Moim zdaniem najtrafniejsze będzie stwierdzenie, iż producentom udało się zamknąć pod postacią tej tarteletki esencję, prawdziwej mroźnej zimy. Jeżeli więc lubicie takie oryginalne kompozycje, lub jesteście fanami "Frozen"/"Krainy lodu" to bardzo Wam ją polecam. :)

piątek, 23 stycznia 2015

Spontaniczny pomysł | Mój makijaż dzienny

WITAJCIE!

Dzisiejszy post jest pisany pod wpływem mojego bardzo spontanicznego pomysłu. Otóż w trakcie malowania się doszłam do wniosku, że jeszcze nigdy nie zaprezentowałam na blogu żadnego makijażu... zapewne wynika to z moich kiepskich umiejętności wykonywania makijażu oczu. Niestety w tej kwestii ograniczam się jedynie do kreski albo prostego cieniowania, jednakże chciałabym się rozwijać. Pragnę by to miejsce w sieci, ten maleńki kawałek uronowego światka, którego jestem częścią, był wyznacznikiem mojego postępu w przygodzie z wizażem. Dlatego dziś zapraszam Was na notkę, w której zaprezentuję to, co stworzyłam o poranku przed lustrem. :) 


Tak więc, obecnie mam ferie zimowe (najprawdopodobniej ostatnie wolne ferie przed przyszłorocznym zakuwaniem do matury...) i nie maluję się codziennie, gdyż moje wyjścia ograniczają się do spacerów z psem, a czasem spotkań z kuzynką. Jeżeli już wykonuję makijaż to musi być on prosty oraz szybki, bo nie mam czasu spędzać godzin przed lustrem. Oto efekt:



Postawiłam na delikatne fiolety, gdyż podkreślają one moje zielono-żółte tęczówki, wydobywając ich kolor. Do tego różowe usta w klimacie nude oraz lekki, rozświatlający róż na policzki. Wszystkie elementy są utrzymane w dość jednolitej tonacji, przez co myślę, że doskonale się uzupełniają.
Do wykonania tego makijażu użyłam między innymi cienia "Frosted Lilac" z firmy NYX, który jest nowością w mojej toaletce. Natrafiłam na niego przypadkiem, kupując drugie opakowanie mojego ulubionego korektora z tej firmy. A że był w przecenie, to się na niego skusiłam:



Musicie przyznać, że już w opakowaniu prezentuje się pięknie i faktycznie kolorem przypomina "zamrożone", delikatne kwiaty bzu. Kosztował jedynie ok. 13 zł, zatem była to naprawdę opłacalna inwestycja. :)
Poniżej zaprezentuję Wam listę produktów, których użyłam do wykonania makijażu:

Podkład: Manhattan Easy Match Make-up nr. 30 "Soft Porcelain"
Puder: Revlon "Nearly Naked" nr. 010 "Fair Clair"
Korektor: NYX HD Photogenic Concealer CW01 "Porcelain" (recenzja >>>TU<<<)
Róż: Bouriois nr. 34 "Rose D'or"
Brwi: Maybelline Mastershape Brow Pencil "Dark Brown"
Oczy:
  • Beżowy cień z MySecret (nie pamiętam numerka, bo połamał mi się i musiałam go przesypać)
  • Pigment M.A.C "Burnt Burgundy" (zewnętrzny kącik do połowy załamania powieki)
  • Cień NYX "Frosted Lilac" (na środek powieki)
  • Pigment M.A.C "Apricot Pink" (wewnętrzny kącik powieki - recenzje obu pigmentów z M.A.C znajdziecie >>>TU<<<)
  • Kredka do oczu Rimmel Soft Hohl nr. 07 Pure White (na linię wodną)
  • Maskara Maybelline Big Eyes Volum' Express
Usta:
  • Konturówka Misslin nr. 96 
  • Szminka M.A.C Lipstick "Faux" (recenzja >>>TU<<<)

Jak Się Wam podoba? Czy chcielibyście więcej takich postów? A może interesuje Was jakiś kosmetyk z listy, o którym jeszcze nie pisałam na blogu? Dajcie znać koniecznie!

środa, 21 stycznia 2015

Wielkie testowanie pigmentów M.A.C

CZEŚĆ!

Jak zapewne dobrze już wiecie pigmenty M.A.C pojawiły się na mojej tegorocznej Wishliście, więc są to produkty, które bardzo cichłabym mieć w swoich kosmetycznych zbiorach. Postanowiłam jednak, że zanim przystąpię do zakupu odcieni, jakie upatrzyłam sobie oglądając swatche w Internecie, to przetestuję jeszcze kilka innych. Udało mi się znaleźć wiarygodną aukcję na Allegro, gdzie za 5 zł. można dostać odsypkę 0,5 ml i tak oto w moje ręce trafiło sześć kolorów!


Jestem naprawdę zadowolona z tego zakupu oraz możliwości samodzielnego sprawdzenia jak pracuje się z tymi kosmetykami. Wszystkie pigmenty zostały naprawdę bardzo drobno zmielone, przez co dość mocno się pylą, ale myślę, że to po części wina tych małych, odkręcanych słoiczków. Co do trwałości to zarówno jasne jak i ciemne odcienie utrzymują się na powiekach cały dzień i nie tracą na swej intensywności. Poniżej zaprezentuję Wam swatche (wykonane poprzez zebranie odrobiny produktu z nakrętki) z nazwami wszystkich kolorów, a także wskażę moich dotychczasowych ulubieńców.



Grape to piękny, nieoczywisty odcień z drobinkami opalizujący na fioletowo-granatowo, choć właściwie ciężko mi go opisać, gdyż jest naprawdę unikatowy. Nakładałam go na mokry jeszcze eyeliner, aby dodać kresce niepowtarzalnego blasku. Moim zdaniem najlepiej prezentuje się właśnie na ciemnym tle.



Burnt Burgundy jest matowym, fioletowym pigmentem z lekką domieszką brązu, co dobrze udało się uchwycić w obiektywie. Niestety ładniej prezentował się w sieci i mimo iż uwielbiam wszelkie odcienie fioletu na powiekach, to ten kolor nie przypadł mi do gustu.



Moonlight Night to ostatni ciemny pigment, który zamówiłam i zdecydowanie najpiękniejszy z tej trójki, choćby dlatego, że jego kolor jest niesamowicie trudny do sprecyzowania. Jako bazę mamy tutaj granat, który delikatnie opalizuje na butelkową zieleń i w dodatku mieni się różnymi refleksami przez dodane drobinki. Zdecydowanie jeden z moich ulubieńców.



Przechodzimy teraz do pigmentów jasnych - jako pierwszy Apricot Pink, bardzo ładny, dziewczęcy róż z drobinkami opalizujący na jasne złoto. Znakomicie prezentuje się solo na powiekach nałożony jedynie na beżowy cień, dodając makijażowi subtelnego koloru i blasku.



Gold to czyste, mieniące się złoto, które jest tak wielofunkcyjne w makijażu oka, że powinno być niezbędnikiem w kosmetyczne każdej z nas. W zasadzie nie muszę się tu rozpisywać - efekt mówi sam za siebie.



Ostatnim z szóstki pigmentów jest pigment Provence, pochodzący z edycji limitowanej. Używałam go bardzo intensywnie w codziennym makijażu oka, bo podobnie jak wyżej wspomniany róż przepięknie wygląda na powiece nawet solo. To cielisty, mieniący się drobinkami beż - godny polecenia, wspaniały neutralny kolor i również mój ulubieniec.

Tak oto prezentuje się moja mini-kolekcja próbek pigmentów z M.A.C. Czy znalazłyście w niej jakieś kolory dla siebie? Jeśli nie, to polecam poszukać aukcji na Allegro, gdzie możecie przetestować więcej kolorów. Radzę jedynie uważać na sprzedawców, gdyż mogą oni sprzedawać podróbki - zawsze najpierw warto zapoznać się z opinią kupujących.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Poniedziałek z Ynakee Candle | Pink Sands

HEJ!

Dziś chciałabym zaprezentować Wam zapach, który nie ma nic wspólnego z obecną porą roku, z posępną, pochmurna pogodą, jaką mamy za oknem. Wosk, który będę dzisiaj recenzować to esencja lata, wakacji spędzonych za granicą na gorących, południowych plażach. Oto Pink Sands!



O ZAPACHU:

"Plaża usypana z różowych piasków naprawdę istnieje! Żeby tam się dostać wystarczy dobrze rozgrzać wosk Pink Sands. Kiedy kompozycja zacznie unosić się w powietrzu – poczujemy zapach bajkowych, egzotycznych, kolorowych kwiatów wychylających się łapczywie w kierunku słonecznych promieni. Wkrótce też dotrze do nas aromat słodkiej wanilii i orzeźwiających cytrusów rosnących w gajach usadowionych na skraju fantazyjnych, różowych wydm."

MOJA OPINIA:

Raz w życiu miałam okazję widzieć na własne oczy różowy piasek w Zatoce Balos na północno-zachodnim wybrzeżu Krety i byłam oczarowana jego przepięknym, pastelowym kolorem idealnie współgrającym z turkusową wodą. Chcąc więc wspomnieniami powrócić do tamtych wakacyjnych chwil rozgrzałam wosk i... przeżyłam niesamowite rozczarowanie. Ten zapach przywodzi na myśl ogród pełen słodkich, wiosennych kwiatów, a nie piaszczystą plażę.


Po rozpakowaniu mocno wyczuwalne są w nim akordy kwiatowe przeplatające się ze świeżością cytrusów. Mimo że ten duet uzupełnia aromat wanilii, to jest ona praktycznie niewyczuwalna, jakby przytłumiona owocowo-kwiatowym połączeniem. Niestety zachwiane proporcje odbiły się na całości kompozycji, która stała się po prostu mdła i bez wyrazu.
Niestety Pink Sands okazał się dla mnie rozczarowaniem również pod względem trwałości oraz intensywności, gdyż po dwóch godzinach od rozgrzania zapach zaczyna zanikać. Oczywiście, jest to mieszanka z natury delikatna i słodka, ale moim zdaniem producent powinien mocniej nasycić ją aromatem.

Cóż, ten wosk polecam wielbicielom subtelnych, słodko-kwiatowych kompozycji, ponieważ raczej nie spodoba się on osobom, które szukają czegoś wyrazistego. Jak dla mnie nazwa produkty została nieadekwatnie dobrana - różowe piaski powinny pachnieć słono-słodko, mieć w sobie słoną morską nutę...  

sobota, 17 stycznia 2015

Duet z Pharmaceris w mojej codziennej pielęgnacji

HEJ!

Jeżeli siedzicie mojego bloga regularnie to wiecie, że w 2014 roku nie znalazłam swojego kremu idealnego i nadal intensywnie go poszukuję. Planowałam także rozpoczęcie kuracji kwasami, gdyż tak łagodna zima jaką mamy obecnie jest na takie zabiegi pielęgnacyjne wprost wymarzoną porą. Postanowiłam w końcu urzeczywistnić swoje postanowienia, więc w tym celu udałam się do apteki na małe zakupy - i akurat trafiłam na promocję produktów Pharmaceris, a że jestem z nimi już zaznajomiona oraz wiem, że raczej mi służą to skusiłam się na ten oto duet:


Nie chcę w tym poście recenzować tych produktów, bo przy stosowaniu kwasów należy poczekać trochę na efekty. Mogę wydać jednak wstępną opinię na ich temat.

Tak więc emulsja matująca świetnie nadaje się jako baza pod makijaż. Stosuję ją nieprzerwanie od jakiś trzech tygodni, rano po oczyszczeniu żelem do mycia twarzy. Ma lekko wodnistą konsystencję i bardzo szybko się wchłania. W dodatku rozprowadzanie podkładu czy korektora jest znacznie przyjemniejsze - tę różnicę czuć wyraźniej przy nakładaniu kosmetyków palcami. Zauważyłam również, że produkcja sebum w strefie T nieco się zmniejszyła, przez co mat utrzymuje się na twarzy dłużej
Może nie jest to krem stricte pielęgnacyjny, ale mamy tu aż 30 ml całkiem niezłej bazy pod makijaż ze skałdem pozbawionym sylikonów.


Zarówno krem jak i kwas wchłaniają się bardzo szybko i nie pozostawiają wyczuwalnej warstwy na skórze

Niezmiernie ucieszyła mnie dołączona w gratisie  15 mililitrowa miniaturka kwasu migdałowego o stężeniu 10%, gdyż mam możliwość zaobserwowania reakcji mojej skóry bez poczucia źle zainwestowanych pieniędzy. Jak do tej pory lubimy się z tym produktem, jednakże jest zdecydowanie za wcześnie, żebym mogła wyrazić swoje zdanie.

Chciałabym na sam koniec zaprzeczyć negatywnej opinii na temat tego kremu, która głosi iż skóra potrafi po nim odpadać z twarzy płatami. Jeżeli takie sytuacje mają miejsce to wynika to jedynie z niedostatecznej dbałości o nawilżenie cery oraz dodatkowego, agresywnego oczyszczania. Jeżeli decydujecie się na kwas to musicie pamiętać o stosowaniu kremu nawilżającego oraz rezygnacji z peelingów. Cera w tym czasie raczej nie będzie potrzebowała dodatkowego złuszczania - możecie ewentualnie zdecydować się na peeling enzymatyczny, o łagodniejszym działaniu.   

czwartek, 15 stycznia 2015

Szminka warta każdej ceny | M.A.C Lipstick - "Faux"

HEJ!

Wspominałam już o moim nowym, świątecznym nabytku z firmy M.A.C już jakiś czas temu w ulubieńcach, a wcześniej także na fanpage'u, pokazując Wam jak kolor szminki prezentuje się na ustach. Dziś nadszedł dzień, w którym mogę z czystym sercem napisać, że nigdy wcześniej nie spotkałam się z lepszym produktem do ust

Odcień "Faux", co jak się dowiedziałam z francuskiego oznacza fałszywy, trafił w moje ręce gdyż w salonie nie było niestety szminek "Brave" i "Twig", które wpierw chciałam kupić. I może dobrze się stało, bo ten piękny, chłodny fiołkowy róż skradł moje serce i na dobre zagościł w moim makijażu dziennym.



Design to absolutny hit, gdyż pomadka kształtem przypomina nabój i przepięknie prezentuje się na toaletce - po prostu widać, iż mamy tu do czynienia z produktem z wyższej półki. Samo opakowanie zostało wykonane z grubego, dość ciężkiego plastiku, więc producent daje nam pewność, że nic się tu nie połamie ani przypadkiem nie otworzy w torebce. W dodatku logo firmy jest wygrawerowane na nakrętce, zatem na pewno nie ulegnie starciu.


"Faux" ma wykończenie satynowe, ale jego formuła jest bardzo kremowa, co znacznie ułatwia rozprowadzenie na wargach. Mimo że to raczej kolor z kategorii nude, jedynie imitujący nasze usta, to zadbano o mocną pigmentację. Szminka ta wypada jednak nieco ciemniej w opakowaniu aniżeli na wargach - moim zdaniem nieco jaśnieje pod wpływem ciepła ust, co obiektyw aparatu doskonale uchwycił.


Przy jasnym oświetleniu kolor wypada w mocniejsze, różowe tony

A teraz najważniejsze czyli trwałość, o której już wspominałam Wam w ulubieńcach - kosmetyk przetrwa spokojnie nawet do 10 godzin. Jedzenie i picie mu nie straszne, przetrzyma nawet nieco tłustsze potrawy, schodząc z warg równomiernie, także nie będziecie miały do polowy zjedzonych ust po skończonym posiłku. To co mnie zaintrygowało w tej szmince to komfort noszenia - owszem czułam ją przez cały dzień jednakże nie pozostawiała ona uczucia ściągnięcia, lekkie nawilżenie utrzymywało się przez cały czas noszenia. Produkt ten w ogóle nie wysusza ust, pomimo półmatowego wykończenia!

   Zdjęcie robiono przy naturalnym świetle w pochmurny dzień

A tak szminka prezentuje się z pełnym makijażem. Myślę, że Faux będzie pasował wszystkim kobietom o chłodnym i neutralnym typie urody. Jako że jest to zgaszony, zimny róż nie polecałabym go osobom o ciepłej i ciemniejszej karnacji, gdyż może wypaść zbyt blado.
Na pewno zadajecie sobie pytanie czy warto wydać 86 zł. na szminkę? Wierzcie lub nie, ale dla mnie ta suma kiedyś też była nie do przełknięcia. Teraz wiem, że jak najbardziej warto! I już poluję na następne kolory! :)

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Poniedziałek z Yankee Candle | Calm

CZEŚĆ!

Powrót do zwyczajowego rytmu pracy po przerwie świątecznej jest bardzo trudny, tym bardziej, że niebawem ferie, więc chciałoby się już znów trochę poleniuchować, odprężyć. Pomocny w odpędzeniu tych wszystkich stresów jest relaks przy filmie czy książce w towarzystwie ulubionego zapachu. Woskiem, który ma za zadanie nam w tym pomóc jest "Calm" od Yankee Candle z serii Relaxing Rituals.


MOJA OPINIA:

Tym razem pozwolę sobie przejść od razu do mojej opinii na temat tego wosku, gdyż w Internecie nie znajdziecie szczegółowych opisów, jakie to w zwyczaju ma dodawać Yankee Candle. Pojawiają się jedynie informacje o tym, że jest to specjalna wersja produktu do aromaterapii, która łączy w sobie aż 3 zapachy. Tak naprawdę są to jedynie trzy nuty zapachowe w jednej tarteletce, tworzące określoną mieszankę,  no ale jak się to ładnie ubierze w słowa... :) W każdym razie - ta linia liczy sobie pięć kompozycji:

Calm to połączenie słodkiej wanilii, stanowiącej bazę dla całej mieszanki, przeplatanej z świeżymi, ziołowymi nutami lawendy, która po rozgrzaniu wosku wybija się na pierwszy plan. Natomiast egzotyczne drzewo sandałowe stanowi łagodzący dodatek, jaki znakomicie tonuje słodycz wanilii swoim subtelnym, drzewnym zapachem. Całość wypada bardzo interesująco i jak na Yankee Candle przystało - niesamowicie intensywnie. Naprawdę niewielka ilość wystarczy, by cały dom wypełnił się aromatem słodkich ziół.


Bo gdybym musiała w dwóch słowach opisać wosk "Calm" użyłabym właśnie tego sformułowania - słodkie zioła. Z pewnością wielbiciele zapachów kwiatowych oraz roślinnych kompozycji będą nim zachwyceni. Dla mnie jest on idealny i faktycznie pozwala się odprężyć, gdyż wanilia i lawenda, razem czy osobno, są cudownymi pachnidłami. :)

sobota, 10 stycznia 2015

Naturalne z natury | Tołpa mydło borowinowe

HEJ!

Ostatnimi czasy zaniedbałam nieco recenzowanie pielęgnacji na moim blogu, a to z racji tego, że wiele kosmetycznych nowości z kolorówki zawitało w mojej toaletce. Co prawda wciąż powiększam swoje zbiory i nadal mam kilka produktów, które czekają na swoją kolej, bo bardzo chciałabym podzielić się z Wami moją opinią na ich temat. Ale wszystko w swoim czasie - dziś natomiast w roli głównej Tołpa - mydło borowinowe do odnowy biologicznej.


Pierwsze co rzuca się w oczy to bardzo ładne, charakterystyczne dla kosmetyków Tołpy opakowanie, na jakim to dumnie widnieje znaczek jakości. Są tu również wszystkie obietnice producenta  oraz skład, do którego analizy przejdziemy później. Mydło zawiera 1,7% borowiny i zostało wzbogacone o naturalne olejki eteryczne z drzewa różanego, szałwii, bergamotki, a także ylang-ylang.



Ziołowy zapach i brązowy kolor mydła wynikają z zastosowania w nim naturalnych składników - nie znajdziemy tu chemii pokroju SLS-ów, silikonów, PEG-ów czy sztucznych barwników, gdyż to produkt hipoalergiczny. Mydło ma oczyszczać oraz regenerować skórę, nie naruszając jej naturalnej bariery ochronnej. Producent obiecuje również, że kosmetyk w naturalny sposób powinien łagodzić stres i napięcie, przyczyniając się do odprężenia


A teraz to co wszyscy lubimy najbardziej czyli analiza składu:

Sodium Palmate, Sodium Palm Kernelate [środki powierzchniowo czynne z oleju palmowego], Aqua, Glycerin, Peal Extract, Sodium Cocoyl Isethionate [środek powierzchniowo czynny z oleju kakaowca], Palm Acid, Lavandula Angustifolia Flower Oil [olejek lawendowy], Citrus Aurantium Amara (Bitter Orange), Leaf Oil [olej z liści drzewa oliwnego], Olea Europaea Oil [olej z owoców oliwki europejskiej], Polyguaternium-7, Salvia Sclarea Oil [olejek szałwiowy], Sodium Chloride, Palm Kernel Acid, Tetrasodium EDTA [sól, środek zmiękczający wodę], Tetrasodium Etidronate, Linalool, Citronellol, Geraniol, Limonene.

Jak widzicie wyróżniłam najważniejsze składniki, oraz substancje, które mogą wydać się Wam podejrzane. Zapewniam jednak, że nie są to środki szkodliwe, a całkowicie bezpieczne ekstrakty, sole i wyciągi z roślin.

Mydło dobrze się pieni, mimo braku SLS-ów, jake zastąpiono tutaj pochodnymi olejku palmowego. Bardzo przyjemnie i łatwo rozprowadza się na skórze - nadaje poślizg, dzięki któremu bezproblemowo można wykonać masaż rękawicą do mycia. Znakomicie spisuje się w tym połączeniu, które polecam Wam wypróbować, ponieważ rękawicą dodatkowo pobudzacie krążenie i lekko peelingujecie naskórek. Mydełko porządnie oczyszcza, jednakże po spłukaniu go z ciała całe to uczucie miękkiej skóry znika i staje się ona "tępa". Niestety nie pozostawia żadnego ożywiającego filmu, mimo że samo z siebie całkiem nieźle nawilża.

Spodobał mi się ten produkt, mimo że nie poczułam się specjalnie odprężona i odstresowana, tak jak obiecywał producent. ;) To jedynie mydło z wysokiej jakości składników, jedno z porządniejszych na rynku, jednakże nie ma co oczekiwać cudów. Polecam je, jako odskocznię od przepełnionych chemią żeli pod prysznic i płynów do kąpieli - na pewno będziecie z niego zadowolone.

środa, 7 stycznia 2015

Kosmetyczna wishlista roku 2015

WITAJCIE!


Na wielu blogach przeglądałam ostatnio różnego rodzaju "chciejlisty" i doszłam do wniosku, że przecież sama mam kilka kosmetycznych kaprysów, które bardzo chciałabym spełnić w tym roku. Zabrałam się więc do przeglądu swojej toaletki, sprawdziłam czego mi trzeba i tak oto powstała moja noworoczna wishlista! Zdecydowanie dominuje tutaj M.A.C, gdyż ich produkty całkowicie skradły moje serce. Cóż, mam nadzieję, że i Wy znajdziecie tu coś interesującego, na co również się skusicie. :)


1. Szminka M.A.C "Russian Red" - Moja absolutnie ukochana czerwień, utrzymana w zimnej tonacji. W ogóle dzięki niej poznałam i zaczęłam interesować się kosmetykami tej marki. Miałam nią pomalowane usta, gdy makijażystka wykonywała mi próbny makijaż podczas doboru podkładu... i już wtedy wiedziałam, że muszę ją mieć!
2. Pigment M.A.C "Naked" - Piękny pigment o perłowym wykończeniu zbliżony do naturalnego odcienia mojej skóry, wręcz idealny do dziennego makijażu oczu. Nie mogę napatrzeć się na swatche w Internecie...
3. Pigment M.A.C "Vanilla" - Kolejny pigment dający niesamowite rozświetlenie na powiece, doskonały również do używania na twarz, jako rozświetlacz.  Zresztą Vanilla to kultowy pigment, na pewno większość z Was go zna. :)
4. Róż do policzków M.A.C "Breath of Plum" - Gdy wybierałam podkład na stanowisku M.A.C, makijażystka dobrała mi cudowny odcień różu do policzków, jednakże zapomniałam zabrać kartki z jego nazwą. Szukałam długo i wydaje mi się, że w końcu go znalazłam - delikatnie śliwkowy odcień o satynowym wykończeniu.
Punkt piąty podzielony jest na dwie części, gdyż paletka Urban Decay - Naked 3 (5a) jest alternatywą dla cieni z Make Up Geek (5b). Nie wiem jeszcze, którą zachciankę uda mi się spełnić, ale wolałabym mieć w swoich zbiorach ósemkę cieni Make Up Geek. Ich nazwy podam rzędami:
  • Rockstar
  • Cinderella
  • Latte
  • Drama Queen
  • Shimma Shimma
  • Barcelona Beach
  • Unexpected
  • Corrupt
6. Perfumy Christian Dior "Hypnotic Poison" - Słodko-pikantna trucizna, którą pokochałam od pierwszego powąchania. To definitywnie moje ulubione perfumy, o których marzę od dawna. Mam nadzieję, że na mojej półce zagości choćby 30 mililitrowy flakonik.

I tak oto prezentuje się kompletna wishlista na rok 2015; nie ma tego dużo, jednakże każdy z tych produktów to niestety spory wydatek. Dajcie mi koniecznie znać czy znacie te kosmetyki oraz czy także chciałybyście je mieć. A może już macie niektóre z nich w swoich kosmetyczkach?

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Poniedziałek z Yankee Candle | Baby Powder

CZEŚĆ!

Dziś zapraszam Was na kolejną odsłonę dobrze znanej i lubianej serii "Poniedziałek z Yankee Candle", której głównym bohaterem będzie wosk Baby Powder. Cieszy mnie, że posty o tej tematyce mają dużą "czytalność", gdyż ich pisanie mnie samej sprawia wielką frajdę. Uwielbiam otaczać się przeróżnymi zapachami, więc bardzo chętnie dzielę się z Wami moimi przemyśleniami odnośnie coraz to nowych kompozycji. :)


O ZAPACHU:

"Szczelnie otula całe ciało i skutecznie niweluje drażniący ból. Pachnie czystością, świeżością i niewinnością i kojarzy się z dziecięcą beztroską oraz czułą miłością. Dziecięcy puder to element powszechnie wykorzystywany przez największym mistrzów perfumeryjnych. Artyści kreujący najcudowniejsze i najmocniej chwalone zapachy wiedzą, że to właśnie ten aromat – czy to umieszczony w bazie kompozycji, czy uwalniający się dopiero po kilku godzinach – potrafi najmocniej przekonać do zawartości zdobnego flakonika. Tak samo jest z woskiem Baby Powder, który już w chwilę po rozgrzaniu rozkochuje w sobie świeżymi, pudrowymi aromatami."

MOJA OPINIA:

Ten zapach to zdecydowanie klasyk w ofercie Yankee Candle, który zyskał wielu zwolenników ze względu na swą czystość i świeżość. Wydawałoby się, że wosk będzie bardzo delikatny, jednakże niech Was nie zwiedzie jego niewinny biały kolor - pudrowy aromat jest dość intensywny oraz lekko słodkawy. Bardzo szybko rozprzestrzenia się w pomieszczeniu i pozostaje w nim wyczuwalny na długo.


Jak widzicie zużyłam niemal połowę tarteletki i czuję, że nieprędko ją skończę. Niestety aromat pudru dla niemowląt nie przypadł mi do gustu - według mnie to płaski zapach, pozbawiony głębi i wyrazu. Co gorsza po jakiś dwóch godzinach palenia staje się dla mnie drażniący, więc jeżeli szukacie nieduszącej, delikatnej kompozycji to zdecydowanie go odradzam
Zapach zasypki dla niemowląt trzeba lubić, ja nigdy za nim nie przepadałam, jednak jeśli nie przeszkadzają Wam aromaty dziecięcych kosmetyków to możecie wypróbować tę propozycję od Yankee Candle. 

sobota, 3 stycznia 2015

UWAGA BUBEL! | Puder Inglot Stage Spot Studio

HEJ!

Pamiętacie jeszcze moje porady odnośnie tego, jak uniknąć kupowania kosmetyków, które mogą okazać się bublami? (Jeżeli nie to zapraszam >>>TU<<<) Niestety muszę otwarcie się przed Wami przyznać, że złamałam jedną z najbardziej podstawowych zasad i uległam namowom przemiłej ekspedientki. A wszystko zaczęło się od wizyty na stoisku Inglota...


Szukałam jakiegoś fajnego pudru matującego, który neutralizowałby zaczerwienienia. W okresie zimy niestety miewam mocniej zaczerwienione policzki, a to wynika z niskich temperatur, wiatru i ogólnego pogorszenia aury na dworze. Chciałam też, by produkt ładnie stapiał się z podkładem oraz zmatowił cerę na przynajmniej 4 godziny. Niestety Stage Spot Studio nie spełniło ani jednego z moich oczekiwań.


Do pudru dołączony był całkiem przyzwoity puszek, za pomocą którego nałożyłam kosmetyk na twarz, umalowaną uprzednio Matchmasterem z firmy M.A.C. To co zobaczyłam w lustrze bo niecałej minucie wprawiło mnie w osłupienie - ten puder się zbrylił! Policzki, czoło, nos... wszystko pokryte było żółtymi farfoclami. Co gorsza produkt zaczął też nieco ściągać podkład z twarzy, więc byłam skazana na demakijaż i ponowne umalowanie się od nowa.
Jestem pewna, że zbrylenie się produktu nie było winą Matchmastera, ponieważ nakładałam na niego kilka różnych pudrów (jak choćby Revlon "Nearly Naked" czy puder matujący marki Hean) i żaden nie zachowywał się tak jak Inglot.


Kompletnie zniechęcona do nakładania go na twarz postanowiłam dać mu ostatnią szansę i sprawdzić jego właściwości neutralizujące zaczerwienienia na niepokrytej niczym dłoni. W tym celu roztarłam odrobinę czerwonej szminki i przypudrowałam Inglotem tak oto powstałe "zaczerwienienie". Efekt możecie podziwiać na powyższym zdjęciu.
Same zadecydujcie czy warto ryzykować. Nie wiem, jak zachowywałby się na innych podkładach, bo w swoich zbiorach kosmetycznych posiadam tylko Matchmastera z M.A.C, który odpowiada mojemu odcieniowi cery. Reszta jest zdecydowanie zbyt ciemna, a poza tym sięga już denka. Chciałam Was jedynie przestrzec, żebyście z nim uważały i przed zakupem koniecznie sprawdziły czy "lubi się" z Waszm fluidem.