czwartek, 19 lutego 2015

Coś dla ciała i dla ducha | Lawendowy Dom

WITAJCIE!

Na dzisiaj zaplanowałam dla Was wpis inny, odbiegający nieco od tematyki mojego bloga, a to dlatego, że zamierzam opowiedzieć co nie co o nowej książce, która zagościła na mojej półce. Żeby było jeszcze ciekawiej jest to dość nietypowa książka kucharska, bo z instrukcjami jak wykonać przeróżne dekoracje DIY.


Autorka sama jest blogerką - prowadzi swoją stronę pod adresem Lawendowy Dom, na jakiej możecie znaleźć niektóre przepisy z książki oraz porady dotyczące zdrowego trybu życia. To co szczególnie przyciąga uwagę to przepiękna, wręcz artystyczna strona wizualna zarówno witryny internetowej jak i samej książki. Beata Lipov należny do tych osób, z których można garściami czerpać motywację czy też inspirację do wprowadzenia radykalnych zmian w swą szarą codzienność.


Książka podzielona jest na rozdziały według pór roku - w każdym znajdziemy receptury na przepyszne, zdrowe dania, możliwe do przygotowania z sezonowych składników. Przepisy są jasno i przejrzyście objaśnione, a wszystkie tytuły wyróżniono inną czcionką... nie przypomina ona Wam czegoś? :) Zdjęcia oczywiście wykonano tak, aby potrawy zawsze prezentowały się z jak najlepszej perspektywy, co sprawia, że już od samego przeglądania ślinka leci na ich widok... 

 
Tak jak już wspominałam - nie jest to zwykła książka kucharska. Autorka pokazuje, krok po kroku, jak przygotować różnego rodzaju dekoracje stołowe czy ozdoby do domu. Gwarantuję Wam, że dzięki tym instrukcjom przekonacie się jak niewiele materiałów potrzeba, aby wyczarować coś pięknego, co zachwyci waszych gości. Powyżej postanowiłam zaprezentować Wam malutkie ozdoby z moją ulubioną lawendą.

Jak podoba się Wam ta książka? Jeżeli wpis was choć trochę zainteresował to polecam odwiedzić stronę autorki w sieci lub oczywiście zakupić jej książkę.
Na sam koniec chciałam jeszcze zaznaczyć, że nie jest to post sponsorowany i wszystkie opinie w nim wyrażone są moimi własnymi!

wtorek, 17 lutego 2015

"Męska Wyspa" w sieci!

HEJ!

Jak już pewnie zauważyliście wczoraj nie pojawił się poniedziałkowy post na temat wosków Yankee Candle. Niestety z powodów osobistych nie byłam w stanie go napisać, co już objaśniałam na moim Facebooku. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie, ponieważ dzisiaj przygotowałam dla Was niebanalną ciekawostkę, która z pewnością zainteresuje wszystkich mężczyzn! :)


Męska Wyspa, jak podkreśla to sam autor owej strony, jest męskim odpowiednikiem Lawendowej Farmy. Oba sklepy oferują naturalne produkty do pielęgnacji ciała, twarzy oraz włosów w tym bardzo szeroki asortyment mydeł. Tym co z pewnością wyróżnia te kosmetyki na tle innych, to fakt, że wytwarzane są przede wszystkim z ogromną pasją oraz zaangażowaniem. Zresztą zachęcam do zapoznania się z informacjami na stronie, gdyż jest bardzo schludnie i przejrzyście zaprojektowana. 

 
Na początek chciałabym zaprezentować Wam dwa mydła, przeznaczone do pielęgnacji skóry oraz zarostu. Na powyższym zdjęciu widzicie 50 gramowe połówki pełnowymiarowych produktów, za jakie przyjdzie nam zapłacić 7 zł. Opakowania są sterylnie zafoliowane, utrzymane w prawdziwie męskiej stylistyce. :)


Mydło "Podchmielone" przeznaczone jest zarówno do mycia ciała jak i włosów - działa antyseptycznie, regenerująco i odmładzająco. Dzięki zawartemu w składzie mniszkowi, wzmacnia cebulki włosów, zapobiega łojotokowi, a także bez problemów poradzi sobie z łupieżem. Pachnie bardzo przyjemnie, głównie miętą zmieszaną z trawą cytrynową. 


Drugie mydło, czyli "Dębowe Ciemne" ma nieco krótszy skład, jednakże nie ujmuje to w żaden sposób jego działaniu: dzięki wyciągowi z kory dębowej jest znakomitym środkiem przeciwzapalnym i bakteriobójczym, a więc sprawdzi się przy problematycznej cerze potrzebującej oczyszczenia. W dodatku przy regularnym stosowaniu lekko przyciemna włosy oraz zapobiega ich przetłuszczaniu. Jak dla mnie ma bardzo przyjemny, leśny zapach.


Z tego balsamu każdy posiadacz brody czy też wąsa powinien być zadowolony - dzięki lekkiemu olejowi z nasion brokułu działa on na zasadzie silikonu dodawanego do niektórych szamponów, z tą różnicą, że tu mamy wyłącznie składniki naturalne. Oleje konopny i ryżowy dodają włosom blasku, wzmacniają je oraz odżywiają. Dzięki dość zbitej, acz łatwo rozpuszczającej się pod palcami konsystencji kosmetyku można bez problemu ustylizować nim włosy. W dodatku pachnie on przepięknie - nieco ziołowo, ale jednak z nutką orzeźwiającej trawy cytrynowej.


Moim zdaniem taki balsam sprawdzi się świetnie nie tylko u mężczyzn! Panie mogą używać go do pielęgnacji oraz odżywienia brwi bądź też, jeżeli nie muszą ich zbytnio poprawiać, środka utrzymującego je w ładzie przez cały dzień. :)

Pani i Panowie, jak podobają się Wam te produkty? Niestety nie jestem w stanie napisać zbyt wiele o ich działaniu, gdyż nie są to kosmetyki przeznaczone dla mnie, jednakże jeżeli jesteście ciekawi, jak sprawują się te dwa mydełka, to dajcie koniecznie znać w komentarzach, a na pewno coś dla Was przygotuję. :)

czwartek, 12 lutego 2015

"Pisaki" do torebki | Armani i Mugler

HEJ!

Dawno nie recenzowałam żadnych perfum na blogu, a to dlatego, że nie pojawiło się u mnie nic nowego, godnego zaprezentowania Wam w poście. Dopiero jakiś tydzień temu moja znajoma zapytała, czy nie chciałabym taniej kupić jakiegoś zapachu w tzw. PENie i zaprezentowała mi swoją ofertę. Muszę przyznać, iż wybór był niebywale trudny, ale w ostateczności zdecydowałam się na te dwie miniaturki:


Jak widzicie mamy tu 33 ml wody perfumowanej, za którą ja zapłaciłam 25 zł, co moim zdaniem jest ceną  korzystną i adekwatną do jakości. Opakowania zostały utrzymane w stylistyce oryginalnych, pełnowymiarowych perfum; w dodatku są bardzo poręczne, wykonane z twardego kartonu - idealne do torebki. Wewnątrz nich kryją się przezroczyste, szklane "długopisy" z wygrawerowaną nazwą produktu na zatyczce. Moim zdaniem wygląda to bardzo elegancko.


Niewątpliwie mamy tu styczność z zapachami oryginalnymi, tyle że mocniej rozcieńczonymi. Mimo to perfumki są bardzo intensywne i utrzymują się na ubraniach nie gorzej niż oryginały. Nie wietrzeją oraz nie trącą alkoholem, jak mają to w zwyczaju niektóre tanie wody perfumowane. Pięknie zgrywają się z naturalną wonią naszego ciała i wsiąkają w materiał ubrań. Bluzka, jaką spryskałam dwa dni temu "Alienem", nadal intensywnie nim pachnie.


Przejdźmy teraz może do prezentacji samych zapachów:


"Alien" Thierrego Muglera to zapach niezwykle intrygujący, tajemniczy. Ciężka mieszanka drzewno-ambrowo-kwiatowa, w której skałd wchodzi między innymi kwiat pomarańczy, jaśmin oraz wanilia, nie każdemu może przypaść do gustu. Na pierwszy plan wyraźnie wybijają się orientalne nuty drzewne i jaśmin. Głębi całości dodaje mieszanka wanilii z pomarańczą, która w tej kompozycji nie jest ani trochę słodka - rzekłabym że wręcz "kadzidlana". 
 
 
"Si" od Giorgio Armani wypada przy swoim poprzedniku niemal kontrastowo, choć ta słodka, owocowo-kwiatowa kompozycja paradoksalnie zawiera podobne nuty zapachowe. Znajdziemy tu liść czarnej porzeczki, stanowiący bazę, dalej mocno czuć pudrowo-słodką różę podbitą aromatem wanilii i ambry. Wbrew pozorom nie jest to mieszanka mdła, gdyż po rozwinięciu można wyczuć w niej subtelny aromat drzewny, dodający lekkiego "pazura" całości.

Moim faworytem, a także jednym z ulubieńców wśród perfum w ogóle, jest Alien - od dłuższego czasu noszę się z zamiarem kupna buteleczki tej wspaniałej kompozycji Muglera... cóż. Teraz miałam okazję ją przetestować, z czego bardzo się cieszę. :)
A co wy sądzicie o perfumach w PENie? Jest to waszym zdaniem dobry sposób na wypróbowanie danego zapachu? No i który z tej dwójki byłybyście skore kupić?
 

wtorek, 10 lutego 2015

Mini-haul z lutego.

CZEŚĆ!

Początek roku zdecydowanie sprzyja udanym zakupom, dlatego też mam dla Was dzisiaj dość niecodzienny, mini-haul zakupowy. Są to produkty pielęgnacyjne do twarzy oraz włosów, a także akcesoria do stylizacji. Wszystkie te rzeczy udało mi się dostać w Biedronce, gdyż ostatnio do oferty tego sklepu weszło sporo towarów z kategorii beauty. Polecam Wam tam zajrzeć, bo na pewno zdołacie jeszcze coś ciekawego upolować. Tak więc, przejdźmy do prezentacji :)


Zacznijmy może od prostownicy do włosów, która dostępna była we wręcz śmiesznie niskiej cenie 30 zł. Grzechem więc byłoby jej nie kupić, gdyż bardzo często używam tego typu narzędzi do stylizacji włosów, a w dodatku ostatnio pozbyłam się mojej starej, dużej prostownicy. Jeżeli więc chcecie post na temat tego, jak sprawuje się jej następczyni, to dajcie mi znać w komentarzach.


Pozostając w temacie - zaczęłam większą wagę przykładać do pielęgnacji i odżywania włosów, gdyż postanowiłam je nieco zapóścić. Gdy tylko zobaczyłam na półce Biowaxy z firmy L'biotica od razu dorzuciłam je do koszyka; kosztowały niecałe 2 zł. Ostateczne mój wybór padł na saszetkę niebieską, czyli keratynę z jedwabiem i brązową - naturalne oleje.


Obie saszetki zawierają 20 ml. produktu, więc w moim przypadku (mam włosy krótkie) jedna starcza na dwukrotne zastosowanie. Muszę przyznać, że stosowałam już brązową maseczkę z olejami - kokosowym, argonowym oraz makadamia i byłam bardzo zadowolona z efektów. Produkt wygładził włosy, sprawił, iż były bardziej podatne na stylizację, sypkie oraz lśniące.


Ostatnim produktem jest regenerujący krem na naczynka firmy Tołpa. Dlaczego wybrałam akurat produkt dedykowany skórze naczyniowej? Otóż takie kremy sprawdzają się najlepiej przy kuracji kwasami, gdy skóra jest podrażniona i zaczerwieniona, ponieważ są delikatne, acz mocno odżywcze. Muszę przyznać, że z tego zakupu cieszę się najbardziej, zatem na pewno wkrótce pojawi się recenzja tego kosmetyku na blogu.


Tak więc... to już wszystko. Nie ma tego wiele, jednakże jak widzicie są to produkty w dużej mierze pielęgnacyjne i - jak dla mnie - naprawdę niezbędne. Dajcie znać kończenie, czy Wam również udało się kupić coś z czego jesteście naprawdę zadowolone. :)

poniedziałek, 9 lutego 2015

Poniedziałek z Yankee Candle | Fireside Treats

WITAJCIE!

Kto z nas nie przepada za słodkościami? Ja osobiście jestem ich wielką zwolenniczką... w wersji woskowej. :) Jak to dobrze, że firma Yankee Candle daje wszystkim łasuchom w czym wybierać i tym razem postanowiła uraczyć nas tarteletką o wdzięcznej nazwie Fireside Treats. Myślę, że będzie ona wspaniałą propozycją na nadchodzący Tłusty Czwartek!


O ZAPACHU:

"Ciągną się w nieskończoność i pachną kuszącym, roztopionym cukrem. Przypiekane w żywych płomieniach wieczornego ogniska pianki to smak dzieciństwa i wspomnienie upływających w doskonałej atmosferze spotkań z przyjaciółmi. Słynne, topione Marshmallows to także zjawiskowa kompozycja Yankee Candle, która – przybierając formę naturalnego wosku – pachnie karmelizowanym cukrem, słodkim lukrem i ledwo wyczuwalną nutką najprawdziwszej, ogrzanej w płomieniach wieczornego ogniska laski wanilii."

MOJA OPINIA:

Niestety, coś mnie chyba w dzieciństwie ominęło, bo nigdy nie jadłam opiekanych nad ogniskiem pianek Marshmallow, więc nie mam wiarygodnego punktu odniesienia. Mimo to uważam że wosk doskonale odzwierciedla zapach tych łakoci. Jest to kompozycja bardzo słodka, pachnąca mocno mieszanką białego lukru i karmelizowanego cukru. Przypomina mi ona nieco moją ukochaną Vanilla Cupcake, z tą różnicą, że tamta ma w sobie zdecydowanie więcej "ciasteczkowego" aromatu wanilii.


Zapach ten jest po prostu samą istotą słodkości - po rozgrzaniu niemal natychmiast w pokoju rozchodzi się woń zbliżona do karmelu, acz zdecydowanie mniej wyrazista, przełamana jakby watą cukrową... w każdym razie - niezwykle smakowita! :)
Jeżeli chodzi o trwałość to jest ona standardowa; kompozycję można wyczuć przez niemal cały dzień. Nie jest ona nazbyt przytłaczająca, choć przestrzegam, że dla niektórych taka dawka cukrowo-piankowej mieszanki może okazać się mdląca.

czwartek, 5 lutego 2015

Nowe kolory na paznokciach | Lakiery AVON Gel Finish

HEJ!

Mam swoje sprawdzone firmy, jeżeli chodzi o lakiery do paznokci i jeżeli już decyduję się na manicure, to zazwyczaj po nie sięgam. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie przetestowała czegoś innego, dlatego dziś zaprezentuję Wam moje nowe lakierowe trio AVON Gel Finish! Nie są to co prawda kolory, o które ostatnio powiększyła się oferta w katalogu, ale mimo wszystko mam nadzieję, że Was zainteresują!


Każdy kosmetyk jest pakowany osobno do czarnego pudełeczka z wygrawerowaną u góry nazwą koloru. Jak widzicie na poniższych zdjęciach ja posiadam odcienie "Sheer Love", "Mauvelous" i "Marine Blue". Lakiery mają dość dużą pojemność bo znajdziemy tu 10 ml. produktu. W dodatku ich konsystencja jest dość gęsta oraz zawiera dużo pigmentu, co umożliwia pełne pokrycie płytki paznokcia już za jednym pociągnięciem.


Wykończenie wszystkich lakierów już jak sugeruje sama nazwa jest żelowe, z wysokim połyskiem, który utrzymuje się przez cały czas noszenia. Produkty te są dość trwałe, wytrzymują na paznokciach do 4 dni w stanie nienaruszonym bez bazy, a to dobry wynik.


Jeżeli chodzi o wybór kolorystyczny to naprawdę mamy się nad czym zastanawiać, gdyż w katalogu AVON znajdziemy kilkanaście odcieni z całej palety barw. Od delikatnych, rozmytych róży (Sheer Love) poprzez intensywne, ciemnie niebieskości (Marine Blue) po kolory fioletowo-brązowe, jakie są nadal w modzie (Mauvelous)


Powyżej zamieszczam jeszcze dokładniejsze swatche. Niestety, nie potrafię zbyt pięknie malować paznokci, a więc to musicie mi wypaczyć. Poza tym moje paznokcie przechodzą teraz ciężki okres i są niesamowicie słabe po zdjęciu z nich żelu.
Czy podobają Wam się te lakiery? A może macie w swoich zbiorach jakieś inne kolory z tej serii? :)  

wtorek, 3 lutego 2015

Ulubieńcy stycznia #3

HEJ!

A więc znów nadszedł czas podsumowań... nawet nie wiem, kiedy ten miesiąc zleciał. Być może dlatego, że cieszyłam się feriami i wolnym czasem, co pozwoliło mi zregenerować siły aż do następnej, świątecznej przerwy. Styczeń nie obfitował w jakieś szczególne odkrycia kosmetyczne, jeżeli chodzi o kolorówkę - pozostałam wierna produktom, które się u mnie sprawdzają i nie zamierzam z nich rezygnować w najbliższym czasie. Mimo to mam nadzieję, że wpis Was zaciekawi oraz przekona do zapoznania się z recenzjami, zamieszczonymi na moim blogu. :)


Jeżeli chodzi i podkład, korektor i szminkę, to nie chciałabym się tu nad nimi rozwodzić, gdyż na moim blogu znajdziecie ich recenzje. Wspominałam o tych produktach setki razy, więc nie widzę sensu, by po raz kolejny się nad nimi tutaj zachwycać. :)

Puder Revlon Nearly Naked - 010 "Fair Clair"

Kupiłam go w czasie trwania promocji 1+1 w Rossmannie i od tamtej pory słuch po nim zaginął, a to dlatego, że musiałam dłużej go poużywać by się do niego przekonać. Wspaniale wykańcza makijaż, dodając średniego krycia, pięknie stapia się z podkładem trzymając go w ryzach przez cały dzień. Ale co najważniejsze - skóra po jego zastosowaniu jest gładka, równa, niemal idealna. Jedynym minusem jak dla mnie jest słaby efekt matu, bo w strefie T zaczynam świecić się już po 3 godzinach.

Konturówka do ust Misslyn nr. 96

Wspominałam o niej niedawno, gdyż jest to mój dość świeży zakup. Polubiłam ją, mimo tego, że jest twarda i nie zostawia zbyt wiele koloru na ustach. Mnie jednak to odpowiada, bo bardzo trudno jest nią krzywo wyrysować kontur. Pozwala szmince utrzymać się dłużej i nie rozlewać nieestetycznie poza wargi.

Tusz do rzęs Eveline Big Volume Lash Waterproff

Pisałam o tym tuszu  w ostatnim denku, z ta różnicą, że posiadałam wtedy wersję zieloną. Niebieska różni się od swojej bliźniaczki jedynie tym, iż jest wodoodporna, przez co bardziej trwała. Daje naturalne wykończenie na rzęsach, a sylikonowa szczoteczka precyzyjnie je rozdziela. Naprawdę cieszę się, że wróciłam do tego produktu.


Pharmaceris emulsja matująca do twarzy + 10% kwas migdałowy

Na temat tego duetu możecie poczytać >>>TU<<<. W poście tym obiecałam podzielić się z Wami moimi odczuciami dotyczącymi tej miniaturki kremu z kwasem migdałowym. Po ok. półtorej miesiąca stosowania wykończyłam 15 ml opakowanie i jestem nieco zawiedziona efektami. Moja skóra stała się jaśniejsza przynajmniej o ton, wyszło również parę niedoskonałości, ale nie zauważyłam jakiejś diametralnej zmiany - pewnie za krótko go używałam. Byłabym więc skora kupić produkt pełnowymiarowy.

Tołpa mydło borowinowe

Przekonałam się do mycia ciała produktami pozbawionymi chemicznych spieniaczy czy polepszaczy zapachu i myślę, że moja skóra będzie mi za to wdzięczna. Naturalna pielęgnacja wyjdzie na dobre każdemu, co do tego nie ma wątpliwości. Na temat tego mydełka wypowiadałam się już >>>TU<<< .

Bourjois płyn micelarny

Udało mi się go nabyć na promocji w SuperPharmie i szczerze żałuję, iż nie zrobiłam wtedy zapasów. Bardzo polubiłam się z tym płynem, bo w końcu mam wrażenie, że mój makijaż oczu jest dokładnie zmyty i rano nie budzę się z czarnymi od resztek tuszu powiekami. Płyn działa delikatnie, aczkolwiek dokładnie usuwa wszystko z twarzy, przy czym nie podrażnia skóry. Szczerze Wam go polecam, gdyż jest naprawdę świetny! 

Tak oto zakończyliśmy tę krótką, treściwą listę ulubieńców minionego miesiąca. Koniecznie dajcie mi znać czy również podzielacie moją opinię odnośnie tych kosmetyków, oraz co najbardziej przypadło Wam do gustu! :)

poniedziałek, 2 lutego 2015

Poniedziałek z Yankee Candle | Pineapple Cilantro

HEJ!

W ostatnim poście pokazywałam Wam moje styczniowe zakupy, w których między innymi uzupełniłam moje zapasy wosków Yankee Candle. Dlatego dzisiaj poddaję ocenie jeden z nich i będzie to najbardziej owocowy z całej trójki Pineapple Ciantro:


O ZAPACHU:

"Ananasowy, mocno zamrożony i w pełni naturalny sorbet zaserwowany z listkiem aromatycznej kolendry – to przepis na letni koktajl idealny. To także receptura sprawdzająca się podczas domowych sesji aromaterapeutycznych! Wosk Pineapple Cilantro tworzy niekonwencjonalny miszmasz i swoim zapachem – wyczuwalnym w chwilę po podgrzaniu – kreuje atmosferę cudownych wakacji przeżywanych na tropikalnej wyspie. Gorące słońce, czysta plaża, lazurowa woda, świeża, pachnąca solą bryza i... zimny, ananasowy sorbet z dodatkiem kolendry!"

MOJA OPINIA:

Ten zapach od razu uwiódł mnie swoją intensywną, owocową słodkością. Bardzo lubię takie tropikalne mieszanki, bo (dosłownie) pozwalają poczuć wakacyjny nastrój nawet w środku mroźnej zimy. Gdybym więc miała jak najzwięźlej opisać mój najnowszy, egzotyczny nabytek powiedziałabym - Piña colada - i myślę, że naprawdę nie da się trafniej ująć tego, jak pachnie Pineapple Cilantro. 


Najbardziej wyczuwalny jest oczywiście niesamowicie słodki ananas, który dominuje również po rozpaleniu wosku w kominku. Nie wiem dlaczego, ale im bardziej wgłębiam się w ten zapach tym bardziej czuję mlecznego, kokosowego shake'a zamiast ostrości kolendry. Stąd też moje wcześniejsze skojarzenia z orzeźwiającym, karaibskim drinkiem.
Wydawać by się mogło, że będzie to kompozycja płaska, mdła oraz pozbawiona wyrazu a tymczasem mamy tu eksplozję egzotycznej, owocowej słodkości w jednej, niepozornej tarteletce. Ten zielony maluszek po podgrzaniu wręcz rozkwita aromatami, i zdecydowanie nie są one subtelne.  

Myślę, że do gustu najbardziej przypadłby wielbicielom ciężkich cukierkowo-owocowych kompozycji... no i z pewnością fanom Piña colady. :)